Beata Joanna Przedpełska – Echa Warszawskich Salonów
Share

FREDRO NA NOWO
Aleksander Fredro należy do ulubionych komediopisarzy i jego utwory często trafiają do repertuaru polskich teatrów. Bezustannie bawi publiczność „Zemsta”; wystawiany jest „Mąż i żona”, „Pan Jowialski”, „Damy i huzary”, „Wielki człowiek do małych interesów” . Te utwory pozwalają reżyserom i aktorom pokazać skalę swojego talentu, bo bohaterami są pełnokrwiste, pełne temperamentu postacie. Do tego fredrowskiego kanonu należą też „Śluby panieńskie”. Fredro napisał tę komedię w pięciu aktach wierszem w 1832 roku. W wersji pierwotnej nosiła tytuł „Magnetyzm”, a nawet „Nienawiść mężczyzn”, wreszcie zdecydował się dodać „Magnetyzm serca”. Według pseudonaukowej teorii niemieckiego lekarza Franza Antona Mesmera emanujemy osobliwym fluidem, który działa na drugą osobę i przyciąga jak magnes. Fredro wierzył w istnienie przeznaczonych sobie bliźniaczych dusz, ale nie w miłość od pierwszego wejrzenia. Dlatego bohaterowie „Ślubów panieńskich” rozplątują zawiłości uczuciowe długo i z trudnością. Można rzec, że jest to intryga i miłość – ze szczęśliwym zakończeniem. Dla autora właśnie miłość jest spiritus movens wszelkich działań i sensem życia. Jak dzisiaj odbieramy tę opowieść, rozgrywającą się między atrakcyjnym fircykiem – Gustawem (Maksymilian Rogacki), łzawym adoratorem Albinem (Wojciech Siwek), energiczną Klarą (Katarzyna Lis), sentymentalną Anielą (Hanna Skarga), wciąż atrakcyjną Panią Dobrójską (Ewa Makomaska) i poczciwym Radostem (znakomity w tej roli Sławomir Grzymkowski) na scenie warszawskiego Teatru Polskiego? Reżyser – urodzony w Londynie, a mieszkający niemal od 30 lat we Francji – Dan Jemmet przeniósł akcję spektaklu w lata 70. XX wieku.

Inspiracji dostarczył mu angielski sitcom „Man About the House” – serial komediowy o dwóch mieszkających razem samodzielnych paniach. Kiedy w ich życiu pojawia się mężczyzna, dochodzą do wniosku, że jednak jest niezbędny we wspólnym gospodarstwie. Fredrowskie bohaterki przysięgają, że nigdy nie wyjdą za mąż, buntują się przeciwko konwenansom, ale ich plan okazuje się z wielu względów nierealny. Dan Jemmet spróbował przedstawić „Śluby panieńskie” na nowo, atrakcyjnie i skłonić widzów do zastanowienia się, czy przypadkiem problemy będące kanwą tej historii wciąż jeszcze nie funkcjonują w społeczeństwie. Nie jestem entuzjastką przesadnego uwspółcześniania klasyki, chociaż w tym przypadku spektakl, zrealizowany w 112. rocznicę otwarcia Teatru Polskiego w Warszawie jest z pewnością udany i spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem widowni. Przecież bohaterowie komedii rodem z polskiego dworu szlacheckiego przeniesieni na londyńskie przedmieścia wciąż mówią archaicznym językiem epoki romantyzmu – mimo wplecenia dodatkowych „smaczków”, wywołujących salwy śmiechu wśród widzów. Tak więc jest to nieco sztuczne odkurzanie Fredry i zarazem dywagacje: jak by to było w dzisiejszych czasach. Odpowiedź brzmi: z pewnością byłoby i jest zabawnie.
SPACER PO GALERIACH
W poszukiwaniu emocji artystycznych zawędrowałam do Domu Artysty Plastyka, gdzie podczas uroczystego wieczoru odbyły się aż trzy wernisaże. Nie zawiodłam moich nadziei, bo wszystkie prezentowane prace są z tzw. wysokiej półki. Maris Ćaćka wystawia na Łotwie, Białorusi, Litwie, we Włoszech, Szwecji, Niemczech, Ukrainie, a w Warszawie po raz drugi. W ubiegłym roku w Galerii Retroavangarda oglądałam jego obrazy na wystawie indywidualnej „Sens uczucia”; w Galerii DAP zatytułował swoją ekspozycję „Neurościeżki”. Tworzą ją w przeważającej większości obrazy wielkoformatowe. O randze wystawy mówili obecni na wernisażu: Ambasador Łotwy w Polsce, J. E. Juris Poikans oraz kurator Dariusz Mlącki. Sam autor podkreślił element ekspresji, wyrażenia stanu ducha, kontemplacji, wreszcie inspiracji naturą podczas procesu twórczego. „Neurościeżki” to efekt odrealnienia materii, która przeniesiona na płótno lub papier staje się malarskim zapisem emocji, wrażliwości, piękna. Zmienna tonacja obrazów może być rozmaicie interpretowana przez odbiorców; każdy może zobaczyć i odczytać to, co sam chce tam odnaleźć. Na tym polega siła abstrakcji. Dynamiczne, rozproszone barwne plamy sprawiają wrażenie totalnego chaosu – ale to tylko pretekst do poznania ich głębszego, ukrytego sensu. O ile artysta uwodzi nas miękkimi, pastelowymi wizjami, prezentująca w drugiej Galerii DAP Katarzyna Rumińska zaskakuje klarownymi, kontrastowymi kolorami i formami.

Jej wystawa, zatytułowana tajemniczo „FDM Evolve” robi niesamowite wrażenie. Artystka tworzy obiekty: obrazy, tkaniny unikatowe, instalacje, asamblaże, łącząc nowoczesną technologię druku 3D z tradycyjnym haftem pętelkowym lub gobelinami, wykonanymi na krośnie. Są to struktury przestrzenne, wielowymiarowe, wychodzące ku widzom. Sprawiają wrażenie pulsujących kształtami i kolorami samodzielnych bytów organicznych – chłodnych i ekspansywnych jak z filmu science fiction. FDM Evolve to świat, który się nieustannie zmienia, ewoluuje, tak jak zmienia się nasza percepcja i my sami – tłumaczy artystka. To świetna, nowatorska sztuka, oddziałująca na zmysły, której walorów nie odda żadna, nawet perfekcyjna, ale płaska fotografia. To trzeba zobaczyć, a nawet dotknąć, zajrzeć do jej wnętrza. I wreszcie trzecia wystawa, otwarta tego samego wieczoru: pod mistycznym tytułem „Siedem Niebios i Ziemia”. Monika Tyczyńska zdradza swoje artystyczne credo i nie ukrywa, że fascynuje ją tajemnica. Materialne i niematerialne, określone – nieokreślone, wyobrażone – konkretne, Niebo i Ziemia. Na takich kontrastach buduje swoje obrazy i gobeliny. Jak wiadomo kwintesencją sztuki jest jej wieloznaczność, tak więc i tu prace artystki zapraszają do odkrywania własnej interpretacji tajemnic, symboliki i sensu. Przypomina to rozwiązywanie precyzyjnych równań matematycznych z wieloma niewiadomymi. Ekscytujące i niewątpliwe przyjemne zadanie dla odbiorców sztuki.
KRYMINALNE TANGO
Na ekrany polskich kin trafił właśnie film „Nieprzyjaciel” reklamowany jako thriller w gwiazdorskiej obsadzie. Nazwiska uwielbianych przez widzów aktorów: obdarzonego urodą amanta, kreującego silnych mężczyzn w stylu „macho” Piotra Stramowskiego i „polskiej Bardotki”, czyli Joanny Opozdy powinny podziałać na wyobraźnię i przyciągnąć widzów do kina. Reżyser i zarazem współautor scenariusza Michał Krzywicki nie jest jednak mistrzem suspensu, chociaż jego najnowsza produkcja jest historią, obfitującą w zaskakujące zwroty akcji, budujące umiejętnie napięcie, z nieprzewidywalnym zakończeniem. Od pierwszych kadrów przeczuwamy, że „coś” wisi w powietrzu. Potem atmosfera gęstnieje z każdą chwilą. Bohaterowie fabuły mierzą się z mroczną tajemnicą i jest tylko kwestią czasu, co z tego wyniknie. A ponieważ trup ściele się gęsto, nie można narzekać na brak emocji. Cała intryga rozgrywa się między kilkoma osobami: pracujący dla mafii Leon (Michał Żurawski) po latach spędzonych w więzieniu, skazany za zabójstwo, którego nie popełnił, wychodzi na wolność i planuje zemstę. Jak się szybko okaże, nie on jeden zamierza rozliczyć się z przeszłością i wymierzyć sprawiedliwość. Kto jest naprawdę kim i co ma na sumieniu, kto jest kumplem, a kto wrogiem?

W tej ponurej grze weźmie udział pięć osób, które spędzą ze sobą krótki czas w eleganckiej willi „Kruk” na Mazurach. Jest to opowieść o zemście, chciwości, sprycie; intryga kryminalna, a w tle bezwzględni bandyci i puste, wyrachowane dziewczyny gangsterów. Nie należy oczekiwać po tym filmie niczego więcej poza chwilową rozrywką. Kolejne kadry przypominają odcinki komiksu i wydaje się, że aktorzy wciąż puszczają porozumiewawczo oko do widzów, prezentując mocno przerysowane postacie. Może nawet lepiej bawili się na planie niż publiczność w kinie. W każdym razie sklasyfikowanie „Nieprzyjaciela” jako dramat jest z pewnością przesadzone, bo postacie z tzw. półświatka mogą nawet śmieszyć. Sztywna, zdystansowana Ania, oprowadzająca gości po hotelu od pierwszych scen sugeruje, że ukrywa jakiś mroczny sekret. Bruno i Leon wydają się wyjątkowo naiwni jak na rasowych gangsterów. Eleni i Magda jako dziewczyny, zafascynowane wielkimi pieniędzmi z pewnością nie budzą sympatii. Reżyser za wszelką cenę próbuje roztoczyć na ekranie wizję luksusowego życia cwaniaczków, którzy robią szemrane interesy i obracają dużymi sumami. Obserwujemy zatem akcję filmu, rozgrywającą się w eleganckich wnętrzach hotelu, pojawiają się drogie samochody, panie leniwie sączą drinki z bąbelkami w jacuzzi, a tymczasem panowie rozprawiają o kryptowalutach i wykonują wielocyfrowe przelewy bankowe. Narasta lawina nieprzewidzianych wydarzeń, które komplikują się i jakby z wielkim trudem prowadzą do finału. To zdecydowanie za mało, żeby zaciekawić i zapamiętać film. Ale… czasami chodzimy do kina, niekoniecznie na film.
KOSMICZNE PODRÓŻE
„Kody DNA w pozłocie” – już sam tytuł wystawy w Ursynowskim Centrum Kultury zaciekawia, intryguje, niepokoi. Krzysztof Pająk prezentuje swoje obrazy od ponad trzydziestu lat; ma w swoim dorobku 50 wystaw indywidualnych. Maluje na płótnie i papierze, wykonuje monolity; wyraża swoje widzenie świata zapisane farbami olejnymi i akrylowymi oraz… płatkami złota. Widziałam wiele jego prac i zawsze intrygowały mnie mocną, soczystą kolorystyką i specyficzną strukturą, złożoną nie tylko z setek, ale tysięcy dotknięć pędzla. Kolor stanowi podstawę jego sztuki. Już same tytuły obrazów odwołują się często do barw: brązowy, turkusowy, niebiesko-biały, zielony, ultramaryna, pomarańczowy, błękitny. Od razu wprowadzają w klimat uchwyconego fragmentu rzeczywistości, jak choćby „Żółte miasto”, „Miasto z zielonym niebem”, „Srebrna bryza”. Ale kolor to dopiero początek artystycznej przygody – tym bardziej, że obrazy mienią się niuansami barw i ukrytym wewnątrz światłem, przyciągającym jak magnes. To, co charakteryzuje jego twórczość to skomplikowana symbolika, wypełniająca powierzchnię płótna. Tak jakby artysta kolekcjonował znaki, ornamenty, mikroskopijne formy i układał je w zagadkową całość. Zwiedzając galerie nie zawsze czytamy podpisy pod obiektami. Abstrakcja wymyka się wszelkim regułom i tytuły prac wydają się istotne przede wszystkim dla autora, bo to zapis chwili, nastroju, myśli podczas procesu twórczego. Obrazy Krzysztofa Pająka kierują do źródeł inspiracji: „Znaki Andromedy”, „Pentameron”, „Oddalona planeta”, „Na skraju jutra”, „Rozpalony radiator”, „Krater orła”, „Spacer po Marsie”, „Podwodna przygoda”, „Ceremoniał azteckiego króla”. A zatem – Kosmos, niezwykłe podróże wyobraźni. Po cyklu na temat raf koralowych, pejzażach urbanistycznych, wariacjach artystyczno-technicznych o układach scalonych i gwiezdnych konstelacjach, artysta zajął się rozważaniami nad istotą i rolą DNA – organicznego związku chemicznego, który pełni funkcję nośnika informacji genetycznych w żywych organizmach. Jak widać to ściśle naukowe zagadnienie można rozpracować w artystycznej i atrakcyjnej formie. Szczególnie jeśli dostanie stosowną oprawę i pozłotę. W galerii można zatem zanurzyć się jak w laboratorium w labiryncie kolorów i wzorów, w blasku złota i światła.

Autorka felietonu podczas zwiedzania wystawy w Ursynowskim Centrum Kultury
Jeden z obrazów zatytułowany jest „Złoty początek”; czyżby na początku było złoto? To ciekawa teoria. Rozwiązania tej zagadki nie odczytałam z gęstwiny symboli, ale kto wie? Intrygująca jest dekoracyjność obrazów, które emanują specyficzną aurą. Przyciągają uwagę szczegółami, które odciśnięte na płótnie jak reliefy sugerują ślady dalekiej, zakodowanej przeszłości. Tu każda kropka, linia, kwadrat i trójkąt ma swoje ukryte znaczenie, kieruje myśl ku bliżej nieznanej informacji. To obrazy, które zapraszają do kosmicznej i zarazem historycznej podróży. Podczas tej wędrówki może uda się odnaleźć legendarny skarb Templariuszy (taki jest tytuł jednej z prac), a z pewnością zanurzyć się w odległej przeszłości. „Kody DNA w pozłocie” – znaki czasu.
BEATA JOANNA PRZEDPEŁSKA